aktualności

Wywiad Marka Duszy z Jean Luciem Ponty’m

Wywiad Marka Duszy z Jean Luciem Ponty’m

Z okazji zbliżającego się koncertu Jean Luc Ponty Quartet w warszawskim Klubie Palladium, 8.12.2016, prezentujemy wywiad Marka Duszy z Jean Luciem Ponty’m opublikowany 5.12.2016 na rp.pl

Rzeczpospolita: W połowie lat 70. toczyły się w Polsce dyskusje, który ze skrzypków jest lepszy: Michał Urbaniak czy Jean-Luc Ponty. Większość opowiadała się za Urbaniakiem, ale pańscy zwolennicy potrafili poprzeć swoje racje znakomitymi nagraniami. Czy takie dyskusje prowadzono we Francji lub w Ameryce, gdzie pan mieszkał?

Jean-Luc Ponty: To zabawne, nigdy nie czułem, żebyśmy rywalizowali ze sobą. Należeliśmy do małego klubu nowoczesnych skrzypków jazzowych, każdy z nas miał inne podejście do brzmienia, cieszyłem się z każdego spotkania i możliwości rozmowy z Jerrym Goodmanem, Michaelem White’em, Sugarcane’em Harrisem i Michałem. To oczywiste, że niektórzy woleli Jerry’ego, inni Sugarcane’a czy Michała, ale wiedziałem, że wielu słuchaczy lubi moją muzykę, mój styl. Pewnego rodzaju rywalizacja zachęcała do odkrywania nowej roli skrzypiec w muzyce współczesnej.

Jak doszło do nagrania dwóch albumów: „Aurora” i „Imaginary Voyage”, które przyniosły panu wielką popularność?

Kiedy w 1973 r. przeprowadziłem się do Los Angeles, najpierw występowałem z Frankiem Zappą, następnie z Mahavishnu Orchestra Johna McLaughlina. To był czas, kiedy grałem ich kompozycje. Tak bardzo, jak kochałem ich muzykę, uwielbiałem komponować własne tematy. Szybko zrozumiałem, że jedynym sposobem, by je wykonywać, jest założenie własnego zespołu, co stało się w 1975 roku. Nie spodziewałem się, że zaledwie rok później mój album „Imaginary Voyage” dojdzie do pierwszego miejsca najpopularniejszych płyt jazzowych w USA i trafi do pierwszej czterdziestki listy płyt popowych! A przecież moim celem w USA było tylko utrzymać się i trudno było mi uwierzyć, że nie grając muzyki łatwej do słuchania i nie angażując wokalistów, można się stać tak popularnym jak zespoły rockowe. A to był dopiero początek, bo kolejne albumy też świetnie się sprzedawały. Nagle z zespołu grającego w klubach staliśmy się grupą koncertującą w dużych halach i teatrach. Dostałem szansę doprowadzenia do perfekcji mojej muzycznej koncepcji. Nigdy nie czułem się gwiazdą. No, może poza tym, że mogłem kupić dom z basenem. Zdałem sobie sprawę, że miałem szczęście przybyć do Ameryki w czasie, kiedy szefowie firm płytowych i radia wciąż wspierali artystów eksperymentujących, zanim przekształciły się w wielki biznes muzyczny, którego jedynym celem jest zysk.

Kiedy pierwszy raz spotkał pan Michała Urbaniaka?

Na Berlin Jazz Festiwal, chyba w 1970 r. Zostaliśmy zaproszeni na „Violin Summit No. 2″ razem z Sugarcane’em Harrisem i Nipso Brantnerem. Nasz wspólny występ został wydany przez niemiecką wytwórnię MPS. Pierwszą rzeczą, jaką mi powiedział Michał, było to, że był saksofonistą, lecz kiedy usłyszał mój album nagrany z George’em Duke’em w Kalifornii, postanowił zamienić saksofon na skrzypce. Wkrótce po tym spotkaniu wyjechał z żoną Urszulą do Nowego Jorku, gdzie też się spotkaliśmy. Lubiliśmy się, ceniłem amerykańskie płyty Michała.

Co pan sądzi o muzyce skrzypka Zbigniewa Seiferta?

Nasze drogi przecięły się na jednym z europejskich festiwali, chyba w Austrii. Nie słyszałem jego koncertu, ale kupowałem płyty, które nagrywał, mimo że nigdy nie interesowała mnie awangarda jazzu. Stworzył zdecydowanie oryginalny styl, zmarł w tak młodym wieku, a jednak wniósł wiele nowych idei, ugruntowując pozycję skrzypiec w jazzie nowoczesnym.

Jak dziś patrzy pan na muzykę, którą pan współtworzył w latach 70.?

W latach 60. kilku młodych europejskich jazzmanów, głównie w Niemczech i Anglii, zaczęło wykorzystywać rockową rytmikę i elektryczne instrumenty. Z niektórymi z nich miałem okazję występować. Natomiast w Ameryce korzystano raczej z inspiracji rhythm and bluesem. Moim marzeniem było połączenie własnych doświadczeń z jazzu, rocka, ale także z muzyki klasycznej, w improwizacjach o rozbudowanej strukturze, podobnej do symfonii. Moja koncepcja, podobnie jak zespołów: Mahavishnu, Return To Forever i Weather Report, odniosła sukces i obsesyjnie była określana przez krytyków jako jazz-rock. Potem inni muzycy zaczęli łączyć jazz z takimi stylami, jak latino i world music, więc krytycy nazwali to jazz fusion. Z tamtych lat zostało nas niewielu twórców z otwartymi głowami, tych, którzy zachowali prawdziwego ducha eksperymentowania. Ale spotykam wielu muzyków z młodszych generacji, którzy podkreślają, jak bardzo nasze nagrania inspirują ich do szukania własnej drogi przez łączenie nowych elementów przynależnych do ich generacji. I robią to z powodzeniem.

Zgadza się pan na podział skrzypków jazzowych na szkołę francuska, polską i amerykańską?

Nie, jazz jest zdecydowanie amerykański i z wyjątkiem stylu gypsy-jazz, który spopularyzowali Django Reinhardt i Stephane Grappelli, nie ma europejskiej szkoły jazzowych skrzypiec. Jest więc gypsy-swing, który ja rozwinąłem, oraz zupełnie inny styl, zainspirowany nowoczesną grą saksofonistów i trębaczy. Możemy mówić o dwóch różnych szkołach. Wszyscy młodzi skrzypkowie słuchają nagrań, rzadko kontaktujemy się bezpośrednio, więc nie ma geograficznej przynależności stylistycznej, jak Francja czy Polska.

W Warszawie spotka się pan na scenie z Adamem Bałdychem. Co zagracie?

Najpierw zaproponowano mi zagranie kilku utworów z Michałem Urbaniakiem, ale okazało się, że jest niedostępny. Wtedy zaproponowano Adama. Nie znałem jego nagrań, więc wyszukałem w Internecie. Ma wielki talent i już duży wkład w świat nowoczesnych jazzowych skrzypiec. Uzgodniliśmy, że zagramy razem trzy utwory, w których dołączy mój zespół. Nie mogę się doczekać, żeby poznać go osobiście.

Bilety na koncert Jean Luc Ponty Quartet dostępne w punktach sprzedaży Eventim.pl oraz na eBilet.pl!

© ℗ Wszystkie prawa zastrzeżone
Żródło: Rzeczpospolita
Kultura Muzyka
© Copyright by GREMI MEDIA Sp. z o.o.